niedziela, 24 lipca 2011

3.06.2011 Inishmore


…nie wiem od czego zacząć…może po prostu…BYŁAM NA INISHMORE;-)…w tym miejscu muszę podziękować…

***
…dziękuję Ci Panie
że byłam TAM
w miejscu…za wszystkim

Przed tą przystanią
tylko ogrom błękitu
i…marzenia
za którymi pognało wielu
szukać raju

A ja zdumiona
że tyle tu uniesienia
spokoju i szczęśliwości
które są…po prostu
jak są…wiatr i deszcz
i woda i śmierć

Zdumiewam się nadal
nieprzerwanie
to nie tylko wyspa
szary wapień
to osobliwość
I…proszę o jeszcze


…to była ważna dla mnie wyprawa, z dwóch powodów, ale napisze tylko o jednym…Prawie 3 lata temu, (to początki mojej przygody z Irlandią) przeczytałam,te banały w internecie, że…wyspy Aran to i kolebka i muzeum Irlandii. Od tamtego czasu sporo czytałam, oglądałam i…apetyt rósł i rósł…Byłam na wielu wycieczkach a Arany wciąż czekały. Po filmie „Man of Aran” zaczęłam konkretyzować plany…byłam coraz bliżej, po płycie „British Sea Power”…znowu bliżej a po książkach Nicolasa Bouvier i J.M.Synge…byłam skazana;-)))
Pobyt na wyspie Inishmore był osobliwy, ale…no właśnie…jest to ale, które nie pozwala mi na końcowe podsumowanie wrażeń, na pełną radość,że byłam,widziałam,czułam… Jechałam na wyspę przygotowana w sensie organizacyjnym, turystycznym i…tak mi się tylko wydawało…emocjonalnym. Dwa pierwsze warunki zostały spełnione…emocje pozostały w domu…Przysłoniły je prosta radość granicząca z megalomanią, zakłopotanie ze względu na kalectwo językowe oraz…wcale nie błahostka, a mianowicie…pogoda!!!  Próbuję to „ale” przekuć w sukces…ta wizyta bowiem pozwoliła mi więcej zrozumieć, przyswoić ważne a wyrzucić z głowy…informacje bez znaczenia,powielane dla turystów…bez emocji;-)
Spróbuję napisać o byciu TAM mieszając to co widziałam i zdołałam ulotnie poczuć z tym co przeżyję gdy będę tam poraz drugi;-)
Na wyspę płynęliśmy promem…mały stateczek z czerwonymi gruchami/bojami po bokach, pozostawiajacy za sobą…duży ogon spienionej wody…płynął godzinkę.


 [ J.M.Synge, ponad 100 lat temu płynał parowcem i pisał…„Po jakichś 3 godzinach zobaczyliśmy Aran.”]
Pogoda była ładna, i zapowiadało się,że będzie jeszcze… gorzej;-))) Nie przepadam za słońcem gdy jestem długo na zewnątrz, i na dodatek zgadzam się z Nicolasem Bouvier, który pisze o pobycie na Inishmore w styczniu…”Otóż w zupełnej dzikości zimowych sztormów jest ona sto razy piękniejsza” [ ...odpowiada tymi słowami na zdziwienie,że na przyjazd na wyspę wybrał styczeń a nie…„ koniec maja…kiedy mamy trzydzieści pięć odmian dzikich storczyków i zawilców, i dziewiętnaście gatunków pszczół.” ] A zatem nie będzie szarości nieba i wiatru,który pędzi chmury z zawrotną prędkością…
Kilronan, port i osada…miejsce nieurokliwe, ale przeciez niezbędne.


Tam jest pub, sklep spożywczy, restauracja, hostel, kościół,jadłodajnia,wypożyczalnia rowerów,start dla dorożek i busików oraz zagłębie swetrów zwanych „arańskimi”.  Kilronan to filtr, przez który trzeba przejść: kupić niezbędne ( woda) i zbędne (Chocolate Fudge czyli A Gift from Inis Mór) rzeczy, rozczarować się swetrami arańsko-chińskimi, podjąć decyzję komunikacyjną (rower, dorożka,nogi czy bus)…a następnie ruszyć do przodu…
Do objazdu po wyspie wybraliśmy Thomasa z jego rumakiem VV (rowery wypożyczyliśmy także do…zrzutu bagażu w B&B i popołudniowej przejażdżki )…i opowieściami o Irlandczykach i wyspie np. takich jak…Irlandczycy robią dobrze dwie rzeczy…”Uprawiają skały i piją Guinnessa”
Ruszyliśmy zatem do przodu w górę…J.M. Synge też szedł tą drogą, trochę dawniej;-) i pisze o niej tak…”Wkrótce potem szedłem główną drogą-jedyną przyzwoitą w tej wiosce (Kilronan) Po obu stronach za niskimi płotami ciągnęły się płaskie poletka nagich skał. Nigdy w życiu nie widziałem niczego tak przygnębiającego. Szare strumyki wody wiły się między wapieniami, tu i ówdzie tworząc małe wodospady płynące w poprzek drogi.Raz po raz mijałem stojącą samotnie kaplicę, czasem szkołę albo przydrożny słup z krzyżem, na którym widniała tabliczka z prośbą o modlitwę za duszę zmarłego.”

Pierwsze wrażenia mam inne bo…ludzie,sklepy!!!, rowery, konie…muzyka…luksusowy pokój w B&B i wygodny wspomniany wcześniej bus Thomasa…ale póżniej się okaże,że na nic innego nie byłam gotowa;-) Objechaliśmy wytyczoną trasę…tak:

*tylko musnęłam wzrokiem dom,w którym Maggie Dirrane w „Man of Aran” kołysała dziecko, robiła na drutach prawdziwy arański sweter i gdzie wypatrywała przez okno…lepszej pogody na powrót męża, który…daleko w morzu. To miejsce stworzył człowiek, dzięki któremu Europa dowiedziała się o Inishmore, był to Robert J. Flaherty


*nie sprawdziłam czy obok domu stoją kadzie, w których Flaherty wywoływał swój film i czy stoją na plaży jeszcze piece, w których wypalano wodorosty a póżniej formowano bloki sody potrzebnej do produkcji mydła…podobno każda rodzina miała swoje przepisy i metody (…coś mi to przypomina, swetry…a jakże!)…

*obejrzałam obszar zwany„Siedem kościołów”…szybko i bez refleksji…


*zerknęłam na foczki...
...straciłam kupę czasu w sklepach… po czym…

*obejrzałam kolejną atrakcję…Fort Aonghasa. To jedna z tych budowli (których wiele na wyspie ), które nie wiadomo jak, bo bez żadnej zaprawy, trzymają się kupy od wieków! Kamień na kamieniu w kształcie półkola a jest ich 3, w środku arena przecięta na pół pionowym klifem. Nicolas Bouvier w „Dzienniku” powołując się na uczonego podważa sposób nazywania tej budowli >fortem<…Wprawdzie, po gaelicku >dun< oznacza „twierdzę”, ale budowla nie spełnia tego zadania. Wspomniany uczony podsumował…”…że jeśli potrzeba dużo czasu, aby wbić coś do głowy Irlandczykowi, trzeba go znacznie więcej, aby mu to z niej wybić.”

Siedząc tam, na krawędzi klifu, w wietrze i ze wzrokiem,który omiata bezgraniczną, niebieską toń…spokojną w oddali a rozszalałą w spotkaniu ze skałami…czułam słabość i ulotność…a te dwa uczucia rodzą kolejne…lęk…Aby minął…potrzebny był mi czas, którego w takich wyprawach jak na lekarstwo…
Pierwszy etap zamknięty...Thomas podczas objazdu dużo mówił, pewnie ciekawie...z  tej części wyjazdu wypływa zatem wniosek…na naukę języka należy znaleźć czas i…chęci;-)

Popołudnie spędziliśmy na rowerach, zaczynając od posiłku w trochę brudnej i całkowicie nie pasującej do miejsca (…przecież to Inishmore!;-) ) jadłodajni „Supermac’s”   Po naradzie postanowiliśmy pojechać do miejsca, które rzadko wymieniają przewodniki a jeśli już to nie podają jak tam trafić. Szybko przekonaliśmy się, że wskazać trasę byłoby trudno, chyba,że tak:
…za chatą z biało brązową psiną prosto i lekko w lewo…po lewej mijamy pomnik, dalej prosto, po prawej chata z grilem i workiem polskiego węgla oraz miłą, rozmowną Irlandką, póżniej prosto, drogą trawiastą między dwoma murkami( to bardzo charakterystyczny element;-))) ), w lewo, przy kamieniu z czerwoną strzałką, w prawo przez dziurę w ogrodzeniu…a potem… prosto po szarych kamieniach ( to też charakterystyczny element ;-))) ), przy tym dużym kamolu lekko w prawo, dalej prosto a przy leżącym skośnie...lekko do góry. Następnie mijamy kępkę trawy z żuczkiem, idziemy prosto po kamieniach, obok kolejnego, osieroconego głaza…po czym wchodzimy na miejsce gdzie są kamienie…Trzymamy kierunek…po lewej stronie mamy ocean i idziemy po…kamieniach do przodu aż wejdziemy na względnie prosty kamienny płaskowyż z zagłębieniami wypełnionymi wodą…;-)))
Tak właśnie szliśmy do tego miejsca …Szliśmy przez ciekawą miejscowość Gort Na gCapall


…to kawałek wyspy gdzie jest jeszcze więcej szarego wapienia niż na pozostałej części Inishmore, gdzie jest go…dużo;-) Ta część wyspy jest nieturystyczna więc bez ludzi i z klimatem. Tu urodził się pisarz i silny głos w irlandzkiej kultury Liam O'Flaherty. To jego pomnik, postawiony w 2006 r mijaliśmy, idąc do tego miejsca


To miejsce to…The Wormhole. Niestety nie udało się nam zobaczyć…basenu o idealnej symetrii, dziury o idealnym kształcie, do której woda wpływa i wypływa pod skalnym niewidocznym tarasem, wylotu tunelu, który w złotym wieku Atlantydy łączył wyspę z wybrzeżem Connemary, zagadkowego tworu geologicznego bez wiarygodnego wyjaśnienia…Pomimo to była to fajna przygoda bo…z obawą, wyścigiem z czasem i niepewnością czy dojdziemy;-) a jednocześnie ciekawością…gdzie dojdziemy tą niebezpieczną drogą…Gdyby mój niepokój został w porę rozbrojony...wspomnienia byłyby konkretniejsze, sama nie dałam sobie z nim rady...;-)
Na przeżycia kulturalne w pubie „Ti Joe Watty” nie starczyło sił, które przez emocje...żle się rozłożyły;-)

Wszystkie te miejsca, które zobaczyłam i te , októrych tylko czytałam…trwają w moim umyśle. Mam nadzieję,że wrócę i…poczuję więcej…

Na tę wyprawę wybrałyśmy się (ja i bratanica Magda) z PENDRAGON TOURS. Organizator, przewodnik i posiadacz ogromnej wiedzy o Irlandii, w jednym, właściciel firmy...stanął na wysokości zadania. Skorzystam z usług PENDRAGON TOURS pewnie jeszcze nie raz, dlatego życzę Ci Piotr abyś był coraz lepszy;-)

1 komentarz:

Pendragon pisze...

O rany, jak się uchronić przed taką ilością pszczół... W styczniu powinno być ich mniej... Bardzo uczuciowo to opisałaś, cieszę się że takie przeżycia były Twoim udziałem. Pozdrawiam

Moja lista blogów